Strony

sobota, 12 grudnia 2020

Recenzja książki "Serce" autorstwa Radki Franczak

Na powieść Radki Franczak "Serce" wpadłam przypadkiem. Dała mi ją pani bibliotekarka w pakiecie z kilkoma innymi lekturami na długie wieczory. Autorki nie znałam, opis na okładce nie zaciekawił mnie bardziej niż inne, więc zanim sięgnęłam po tę książkę, pochłąnęłam ponad połowę stosu przytarganego z biblioteki. 

A potem, fragment odczytany na jednej z pierwszych stron, jakoś tak szczególnie rzucił się w oczy i nie dał o sobie zapomnieć:

Zasnęliśmy za stacją benzynową schowani w zbożu. Noc pachniała łąką i sianem i śnił mi się dziadek, który we śnie złorzeczył nam, dzieciom, kiedy latem urządzając w jego zbożu "domy" i "labirynty", łamaliśmy i niszczyliśmy uprawę. "To jest chleb! To jest chleb!" - krzyczał do nas.

Wiele lat później, kilka dni temu, stojąc w największym w Berlinie trzypoziomowym supermarkecie BIO Organic Food na pierwszym piętrze pełnym biochleba, biobułek, biowarzyw, bioowoców i przyprac, zrzuciłam zbyt szybko i zbyt mocno do papierowej torebki organic pain d'olive. Ciężki chleb przebił dno torebki i potoczył się po podłodze. Podniosłam go od razu, z irytacją, niemal natychmiast przyciskając do ust, ale nie pocałowałam go w końcu, zawstydzona wykonałam tylko gest, namiastkę ruchu. Tu, na Prenzlauer Berg, w samym środku dobrobytu białych, sytych młodych Europejczyków, czułam wielką niezręczność całowania chleba, obcość aktu sprzed lat, czegoś, co dla moich dziadków było wciąż i zawsze istotą codziennego życia.

Zaznaczyłam go. Zaskoczona i coraz bardziej zafascynowana czytałam dalej.



W trakcie lektury cieszyłam się jak głupia, bo od lat marzyłam o dobrej, współczesnej powieści, z polskimi realiami i jakimikolwiek wątkami ekologicznymi. Właśnie powieści, a nie reportażu, książce popularno-naukowej lub poradniku! Być może nieświadomie tęskniłam za bohaterką, z którą mogłabym się utożsamiać... 

Przerażała mnie nieprzekraczalność autostrad.

Kiedy pewnego razu pomyliliśmy się i okazało się, że musimy przejść na drugą stronę autostrady, stałam całkowicie sparaliżowana myślą, że mam przejść przez sześć pasm mknących samochodów, nawet jeśli pośrodku była trawa, wąski pas ziemi, na którym można było chwilę odetchnąć. 

Pomimo, że mieliśmy doskonałe ciała i rozwinięte mózgi, ta wyprawa była w sposób oczywisty na krawędzi śmierci. Stasiek trzymał mnie za rękę i gdyby wtedy jedno z nas się potknęło, nie mielibyśmy żadnych szans na przeżycie. Przebiegliśmy tylko dzięki jego pewności, że to zrobimy. Ja biegłam tak, jakbym już umarła. Widziałam to przecież po drodze: zające, sarny, dziki, borsuki, wiewiórki, myszołowy, pastułki, puszczyki, płomykówki, jaskólki, koty, psy, muchy, pszczoły, trzmiele, komary i wiele innych. Autostrada była pasmem śmierci, stawała przeciwko życiu, przeciwko powolności bytu. Tak, mogliśmy się szybko przemieszczać. A jednak widok tych wszystkich przejechanych zwierząt, ptaków, masek samochodowych oklejonych trupami owadów powodował, że było w tym coś nieczystego. Ten teren, ten akt przemieszczania się był skażony, ziemia pod betonową drogą zadeptana, pozbawiony życia i celowości i pomimo że ból upchany był od razu głęboko i wytłumaczony, wytłumaczony sprawnie i racjonalnie, to z każdym następnym przejechanym ciałem powiększała się, powiększała się dziura w sercu.

(...) Jechaliśmy przez góry. Wysokie skały piętrzyły się nad autostradą, opakowane w metalową siatkę. Potężne śruby wbijały się w kamień, podtrzymując całą tę zdumiewającą konstrukcję. Kto to zrobił? Jak? Siatka wyglądała jak twór szaleńca, który próbował posiąść naturę, zawładnąć nią tylko dla siebie. Kiedy zobaczyłam pierwszą z nich, pomyślałam, że to eksperyment, instalacja artystyczna, ale za chwilę pojawiła się następna i następna. "To siatki do podtrzymywania gór, żeby odłamki skał nie spadały na samochody - wytłumaczył profesor. - Nie mam pojęcia jak to zrobili".

Ile potencjału, myśli, maszyn musiało się zgromadzić w tym miejscu, żeby dokonać tego aktu na skale? Po chwili zrozumiałam też, że góry zostały rozryte na potrzeby tej autostrady, dlatego tak często wjeżdżaliśmy pod nie długimi tunelami.

Pomimo że były one tylko małymi dziurami wygrzebanymi w górze, budziły satysfakcję. Można było doświadczać piękna i grozy, mając nad sobą kilometry ciężkiej skały, czuć się bezpiecznym, pełnym tej, złudnej przecież, władzy, w ciepłym lub chłodnym, jak kto woli, nowoczesnym wnętrzu samochodu. Zaglądałam przez okno do samochodów przejeżdżających obok. Widać było, że wszyscy ci ludzie byli do tego przyzwyczajeni. Nasi rodzice nie mieli samochodów, ani rodzice znajomych; niektórzy mieli, ale rzadko. Nie było to takie oczywiste. Zdumiewało mnie. Jak to jest? Jak masz to na własność? Całe to piękne wnętrze ze skórzanymi obiciami siedzeń, z monitorami, zegarami wbudowanymi nad kierownicą, z musyką, klimatyzacją, z tym, że w każdej chwili można się zatrzymać na stacji benzynowej, napić dobrej kawy, a ludzie, którzy cię nie znają, są dla ciebie mili, i jesteś taki sam, taki wolny, możesz nawet z dala od stacji zapalić papierosa i patrzeć na innych podróżników. Dokąd jadą? Skąd? Aż tylu? Ci z rowerami na dachu, w romantycznym uścisku, arabska wielodzietna rodzina wprowadzająca na stację życie i ruch, wycieczka emerytów z Niemiec i wielu samotnych mężczyzn i samotnych kobiet może pomiędzy trzydziestką a piećdziesiątką. I jesteś w tym sam, tak anonimowy, i to jest luksus. Jak się więc do tego dochodzi?

A przecież przedmiotem "Serca" wcale nie jest ekologia! To historia młodej dziewczyny, która wraz z chłopakiem jedzie na zachód Europy, by w czasie wakacji zarobić trochę grosza imając się zajęć dorywczych. W końcu zatrzymują się w Szwajcarii. Najpierw myją okna na stacji benzynowej, potem Stasiek pracuje w gospodarstwie a Wika zarabia sprzątając domy. Po kilku miesiącach wracają do Polski i wiodą zwyczajne życie biednych studentów. Aż do momentu, gdy Wika dostaje telefon ze Szwajcarii z prośbą o pomoc w opiece nad starszą panią i mimo trudnej sytuacji rodzinnej i uczuciowej decyduje się znów tam pojechać. Ot cała fabuła!

Powieść jest retrospekcją. Narratorka opowiada o wydarzeniach sprzed lat. O doświadczeniach, które okazały się dla niej ważne, zapadły w pamięć i bezpowrotnie zagnieździły się w głowie i sercu. O życiowych komplikacjach, które ją zmieniły. 

Myśli i wspomnienia, którymi dzieli się z nami narratorka są bardzo plastyczne, sugestywne, przypominają filmowe sceny lub fotografie będące czymś więcej niż ładnym obrazkiem, niosące jakąś istotną treść. Nie brak w nich trudnych emocji, ambiwalencji, niewygodnych i trudnych do przyjęcia prawd. Czasem są niezwykle intymne. 

Książka dotyka takich tematów jak dojrzewanie, dorosłość, starość i śmierć, zadaje pytanie o to, czym jest wolność oraz jak relacje międzyludzkie i rodzinne wpływają na życie jednostki, kwestionuje miejsce człowieka na ziemi, opisuje ludzkie piękno i brzydotę w wielu wymiarach. 

Mnie ujęła niezwykła wrażliwość narracji i sposób pisania o współczesnym świecie (choć czas akcji nie jest tu zaznaczony wprost, a raczej domyślamy się go z różnych szczególików), czułość dla przyrody i drugiego człowieka. Ekologiczne niuanse podane są mimochodem, a jednak nie da się ich nie dostrzec, więc momentami czułam się tak, jakby ta powieść została napisana dla mnie! Serdecznie polecam i zostawiam Was jeszcze z kilkoma fragmentami:

Rowery znaleźliśmy na śmietniku, na który pewnego dnia zabrał nas Marcel. Był to wielki śmietnik na odpadki do utylizacji, usytuowany poza wioską, na terenie otoczonym siatką. Śmietnik podzielony był na kontenery, w nich segregowało się papier, sprzęt elektroniczny, drewno, meble, ceramikę, sprzęt domowego użytku, aluminium. Ludzie przyjeżdżali tu dwa razy w tygodniu. Śmietnik obsługiwał tylko trzy wioski, ale i tak za każdym razem rosły sterty rzeczy. Były tam drewniane stoły i krzesła, lustra, łóżka, komody, toaletki, materace, komputery, odtwarzacze DVD, kamery, plątanina kabli, garnków, patelni, mis ceramicznych, dzbanów, szklanek, kubków, filiżanek, biżuterii a nawet kwiatów w doniczce. Większość z nic była dobra lub wymagała tylko drobnej naprawy czy odświeżenia.

Pilnował tego dobrobytu Mr. Johnatan. Był gruby, czerwony na twarzy i zły. Musiał być po pięćdziesiątce, śmierdziało od niego przetrawionym alkoholem. Miał małe, czarne, wścibskie agresywne oczy, które natychmiast skierował na nas, dobrze wyczuwając, że chcemy coś uszczknąć z jego królestwa.

Naszą przepustką był jednak Marcel. Zabrał nas tam pewnego razu, tylko po to, żeby Stasiek pomógł mu przy rozładunku, a ja pojechałam z nudów. Patrzyliśmy najpierw zdumieni na te wszystkie rzeczy, kilka razy upewniając się że to śmietnik, i to jest to, co ludzie wyrzucają i co, w zasadzie, można sobie po prostu wziąć. A potem powoli ruszyliśmy, wspinając się na kontenery, przebieraliśmy, wyciągając to, co można było przewieźc stopem do Polski.

"Trzeba przyjechać tu ciężarówką" - powiedział Stasiek, patrząc na nowe ratanowe meble ogrodowe stojące pośrodku składowiska na drewno. A ja dodałam w myślach: "Kiedy kupimy nasze mieszkanie, urządzimy je tutaj".

Mr. Johnatan podchodził blisko i krzyczał, zły, pokazując na nas palcem; wstydziłam się i wycofywałam natychmiast, ale przychodził Marcel, uspokajał go i Johnatan chował się z powrotem, obrażony, do swojej rozgrzanej w słońcu budki, podgłaśniał radio i patrzył, ciągle na nas patrzył. Marcel na początku był rozbawiony, ale potem zrozumiał, bo za każdym razem kiedy tam jechał, zabierał nas i mówił, żebyśmy brali, co tylko chcemy.

Któregoś razu patrzyłam, jak małe dzieci wybiegają z samochodu i trzymając w rękach talerze, filiżanki, dzban do herbaty, biegną do miejsca na ceramikę, gdzie z całych sił rzucają je, rozbijając w  drobny mak. Wtedy zobaczyłam ponownie Robin. Podbiegła do nich, zaczerwieniona, coś gwałtownie tłumacząc, ale matka dzieci stanęła w ich obronie i wdały się obie w ostrą kłótnię.

Marcel patrzył na Robin tak jak inni, pobłażliwie. Potem w samochodzie mówił, że ona ma rację, tylko to przecież dzieci. "Ale to źle, że dzieci niszczą rzeczy, które są dobre" - powiedziałam zacietrzewiona.

Marcel milczał chwilę, a potem odpowiedział: "Tak. Za dużo tutaj mamy. To prawda".


(...)Poniżej rozciągał się widok na lodowiec. Leżał pomiędzy dwoma szczytami, jego długi jęzor wysuwał się daleko naprzód, stargany, brudny poharatany. Śnieh i lód tworzyły ruchomą formę. Nie mogłam się oprzeć niepokojącem wrażeniu, że zalega tu ogromny żywy zwierz, który dyszu i kona na naszych oczach. Prawie na całej długości Szwajcarzy pokryli go materiałem, specjalnym kocem, chcąc ochronić przed topnieniem, jakie przybrało w ostatnich trzech latach niespotykane rozmiary. Stałyśmy na brzegu zmarzliny słysząc jak zewsząt sączy się woda. "Topnieje, wciąż topnieje" - powtórzyła kilka razy Edith.

Patrzyłam, przygnębiona. Podeszłam blisko i wyciągnęłam rękę. Dotknęłam zimnej, ostrej, chropowatej, brudnej powłoki. Widać było jak kapie, jak się skrapla, krwawi wodą po bokach, z przodu, wszędzie. Edith rozstawiła na samym skraju sprzęt, fotografując ten oddychający, ranny, zabandażowany biały brzuch. Patrzyłam na nią, jak prze trzy godziny bez wytchnienia ustawia, szuka kadru, zakłada kasetę, fotografuje i znowu i znów. Nie rozmawiałyśmy. Po jedenastej powoli zaczęły napływać grupy turystów. Wchodzili na zmarzlinę, przysiadali, ustawiali się, pozowali, robili sobie zdjęcia. Co chwilę pojawiała się owa grupa, a potem ciągnął już ich nieprzerwany strumień. Kiedy w końcu wróciłyśmy do domu, usiadłyśmy za stołem, nie mając siły nawet zrobić sobie herbaty. Marina, trzyletnia córka Edith, przybiegła, usiadła obok i patrząc na mamę spytała" "Topnieje?". Topnieje, topnieje" - Edith pokiwała głową i pogłaskała ją po włosach. 


(...)Supermarket, do którego zawsze przecież jeździłyśmy, wydawał się tym razem kruchy, jakby zrobiony został z kartonu. Wchodziłam do niego stawiając ostrożnie stopy. Dokładnie czułam grubość podłogi i to, że pod nią znajduje się jeszcze podziemny garaż i ludzie, że ściany wokół są cienkie, postawione tam po to tylko, żeby coś zakryć, ukryć magazyny, gdzie wszystko nie wyglądało już tak ładnie, imigrantów, którzy podnosili i rozpakowywali za ciężkie dla nich paki, spluwając na podłogę ze zmęczenia. Żywność na półkach była niedorzecznie pochowana w przeróżnych kolorowych pudełkach stworzonych po to tylko, by je rozedrzeć w minutę i wyrzucić, i nie mogłam się oprzeć myśli, że jestem tak naprawdę na wysypisku śmieci i że wszystko to jest tylko niepotrzebą barierą między mną a ziemią. Świeciły sztuczne światła, bo w sklepie nie było okien, z głośników leciała muzyka, głosy ludzi, kasy mieszały się z wrażeniami wielości rzeczy, a kiedy stanęłam przed lodówką z mięsem, zobaczyłam, że są to po prostu kawałki ciała: łopatka, noga, piersi; było to ciało moje własne i cały sklep był sztucznym, zamkniętym  w pudełku, niesprawiedliwym światem. Absurdalne wydawały się czynności, które miałyśmy do wykonania, i my w nich zapętlone, i ja chciałam jak najszybiej wyjść, uciec stamtąd, zaczerpnąć powietrza. Powietrza. 

3 komentarze:

  1. Poszukam tej książki, zaciekawiłaś mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. To wszystko jest tak strasznie prawdziwe...
    Aneta

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tę książkę już przeczytałem i naprawdę ta książka była bardzo ciekawa.

    OdpowiedzUsuń