Przeglądam fotografie z ostatnich czterech miesięcy. Piękne obrazki. Wizualna dokumentacja tego, co cieszyło albo się udawało. Często wyrwane z kontekstu kadry, bo rzadziej niż kiedykolwiek sięgałam po aparat. Mam wątpliwości, czy widać na nich pełnię naszej codzienności. Nie umiem też na zdjęciach oddać całego spektrum emocji, które towarzyszyły mi w tym czasie.
Dużo bardziej realistyczne będą tym razem opisy, choć i w słowach nie wszystko potrafię ująć. Bo jak oddać radość i smutek odczuwane prawie równocześnie? Jak pogodzić ciężką pracę z odpoczynkiem? Jak wytłumaczyć, że było u nas to, co się zwykle racjonalnie wyklucza?
Za zdjęciami kryją się dziecięce jęki, narzekania, żądania, marudzenia i płacze. Dorosła złość i frustracja wyrażana w mniej lub bardziej udany sposób. Tęsknota za ciszą w domu i pracą wykonaną zgodnie z planem od początku do końca. Kilka tysięcy upranych pieluszek. Kilkaset słoików z przetworami. Dużo ponad sto nocy pourywanych na kawałki. Podobna ilość śniadań, obiadów i kolacji zrobionych z tego, co wcześniej nazbieraliśmy w grządkach. Kilkadziesiąt kilometrów pchania przyczepkowózka z zacinającym się kółkiem po kamienistej drodze. Długie dojazdy na badania i kontrole. Kilkanaście zajrzeń do uli. Ślimaki zjadające połowę plonów. Hałas, wióry i pył ze strugów, pił i szlifierek. Dzieci na rękach, kolanach i plecach. Wiele kłótni. Godziny z bólem głowy i kręgosłupa...
Nie uchwyciłam na fotografiach nieśpiesznych spacerów. Smaku świeżego bobu z grządek i domowych łazanek z młodą kapustą przygotowanych przez sąsiadkę, zapachu ziemi i kopru, słodyczy pomidora zerwanego prosto do buzi, kruchości fasolki, soczystości cukinii. Chłodu poranka i wilgoci deszczu. Prób wspierania się. Wiary w to, że będzie lepiej. Świadomości, że bywa trudniej. Tych wszystkich małych radości, ale jakże ważnych!
Cały maj wyczekiwałam otwarcia przedszkola i początku urlopu męża. Mieliśmy zająć się grządkami, zasiedlić ule, popchnąć w miarę możliwości prace na budowie. A może jeszcze ułożyć fundamenty pod drugą szklarnię...
Miesiąc był pechowy, choć jak się miało okazać, nie tak jak kolejne. Pamiętam smak domowych wypieków, soczystych nowalijek i kiszonej rzodkiewki, choć gdyby nie zdjęcia trudno byłoby mi sobie o tym przypomnieć. Nie pamiętam za to, co było pierwsze, czy pszczoła, która ukąsiła męża w dolną powiekę i spowodowała wielodniową opuchliznę całej twarzy, czy kilkudniowa wizyta starszego dziecka w szpitalu. Urlop się odwlekał, ja coraz bardziej frustrowałam przebywaniem w domu i z dziećmi 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu.
Pamiętam złość z powodu zlikwidowania wszystkich połączeń autobusowych w mojej okolicy. Przez mgłę przypominam sobie dziecko, które idąc na bosaka do piaskownicy spotkało żmiję i zawróciło wołając mnie na pomoc. Równie niewyraźnie wspominam pierwszą od wielu miesięcy wizytę w bibliotece.
Na początku miesiąca była u nas firma, która sadziła i grodziła las. Jodły, modrzewie, lipy i klony. Chcieliśmy sadzić brzozy, ale nie dało się w tamtym czasie kupić ich sadzonek. Gdy drzewa były już posadzone, okazało się, że ktoś ukradł siatkę, zakupioną wcześniej na płot.
Na początku miesiąca była u nas firma, która sadziła i grodziła las. Jodły, modrzewie, lipy i klony. Chcieliśmy sadzić brzozy, ale nie dało się w tamtym czasie kupić ich sadzonek. Gdy drzewa były już posadzone, okazało się, że ktoś ukradł siatkę, zakupioną wcześniej na płot.
Pamiętam jak bardzo starałam się pchać codzienność do przodu, zabierać dzieci na wycieczki i umożliwiać mężowi pracę w ciszy oraz jak z góry skazane na porażkę i często nieporadne były to próby.
Pod koniec maja przedszkole otworzono, a trzy tygodnie później mąż rozpoczął urlop.
Czerwiec upłynął pod znakiem prób odpoczynku i nadganiania prac grządkowych. Było jednak raczej zimno i deszczowo, a to nie sprzyjało robotom w polu. Pamiętam 7 km wyprawę z dziećmi na lody i radość, że nasz trzylatek pokonał taką trasę na własnych nogach bez narzekania. Wspominam truskawki zbierane przez moich chłopaków po przedszkolu, przetwory i lody, które z nich robiliśmy. Były też dziecięce zabawy z sąsiadami, zbijanie drabiny do naszego przydomowego placu zabaw i eksperymenty z płynem do baniek mydlanych.
Wspominam nasilające się z dnia na dzień znużenie dziecinnymi zabawami, przewlekłe niewyspanie, obolałe plecy, tęsknotę za jazdą na rowerze bez dodatkowego obciążenia i moment, w którym pożegnałam się z chustą na rzecz nosidełka.
Zanim zdążyliśmy się pozbierać i odetchnąć, szerszeń ugryzł męża w pupę, kolejna pszczoła w twarz, a syn złamał nogę. Stanęłam przez wizją kilku letnich tygodni z trzylatkiem w gipsie. To wszystko kompletnie rozłożyło mnie na łopatki.
Przyszedł lipiec. Nie miałam innego pomysłu jak przeżyć ten miesiąc niż zaprosić kogoś do pomocy. Przyjechała do nas 18-letnia Ania i przez dwa tygodnie po 7 godzin dziennie bawiła się z synem. Potem na tydzień odwiedziła nas siostra z dziećmi. Na duchu podtrzymywali mnie też sąsiedzi. To wtedy były sianokosy, powstało najwięcej dżemów truskawkowych i zbieraliśmy bób. Zakwitła łąka kwietna. Nauczyłam się robić fermentowane herbaty. Zrobiłam masę domowych lodów na patyku, a dzieci zajadały się nimi siedząc na tarasie. Jeździliśmy nad rzekę i zalew, by pobyć nad wodą. Po ponad trzech tygodniach w gipsie, gdy spodziewaliśmy się jego zdjęcia, okazało się, że trzeba poczekać jeszcze kolejne dwa. Najpierw się załamałam, a następnego dnia rano obkleiłam usztywnienie taśmą malarską, żeby je nieco odświeżyć i zapobiec kompletnemu rozpadnięciu. Czekałam. Zabierałam dzieci na pikniki do parku i na łąkę starając się jakoś urozmaicić nudę i bezruch.
W sierpniu doczekaliśmy się pierwszych prawdziwie letnich warzyw i zdjęcia gipsu! Zabraliśmy się za rehabilitację nogi. Przerabialiśmy zbiory, plewiliśmy grządki, zaczęliśmy z powrotem myśleć o drugiej szklarni i pracy na budowie. Układaliśmy szczapki drewna na zimę w nieco odremontowanej wcześniej drewutni. Odwiedzała nas rodzina i przyjaciele. Wybraliśmy się na kilka dłuższych spacerów i wycieczek. Wewnątrz leśnego ogrodzenia dostały się sarny. Wyczekiwałam przedszkola i bałam się powrotu męża do pracy na pełen etat.
Pamiętam też szok, że dziecko, które panicznie bało się wody, nagle zaczęło pływać. Te wszystkie długie, radosne popołudnia z sąsiadami nad rzeką. I wycieczkę do sąsiedniej miejscowości, by kupić kółko do pływania, Dzień, kiedy syn samodzielnie obrał i schrupał marchewkę, i kolejny, kiedy podobną marchew wyrwał, umył, obrał i zaniósł równolatkowi z sąsiedztwa. Moment, kiedy zobaczełam, że znów biega!
Jeśli jednak stwierdziliście, że brakuje Wam zdjęć, konkretnych ujęć wraz z opisami, to rzadko, bo rzadko, ale dzielę się nimi na Instagramie...
A więcej wpisów opisujących nasze życie w Beskidzie, codzienność i niecodzienność znajdziecie w zakładce dom lub klikając w etykietę kalendarium.
Jakże się zdziwiłam jak weszłam na bloga i okazało się, że jest nowy post. Miła niespodzianka :) Myślałam, że blog to już przeszłość. Fajnie zajrzeć na insta ale to nie to samo. Przeczytałma cały post, śledzę Ciebie już od dłuższego czasu praktycznie od początku i wielki szacun , za to że żyjecie w tak nieoczywisty sposób :) Podziwiam i trochę zazdroszczę ,
OdpowiedzUsuńMarta
Chcę pisać tak długo jak tylko czas i siły pozwolą!
UsuńDziekuje, ze nie poddalas sie i dzielisz sie zyciem na blogu.
OdpowiedzUsuńDziekuje, ze piszesz szczerze, ze zycie na wsi nie jest latwe... no nie jest
Bardzo serdecznie Was pozdrawiam i zycze wytrwalosci
A
To ja dziękuję, że czytasz!
UsuńCieszę się, że mimo braku czasu napisałaś. Podziwiam, że mimo różnych przeciwności przygotowywałaś lody i nawet nauczyłaś się czegoś nowego. Jesteś dla mnie inspiracją. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńOch jak dobrze Cie rozumiem, życie z dwójką dzieci. Mam syna 4,5 roku i córkę 2 miesiące, więc ten czas przelatuje przez palce i chodź tak bardzo bym chciała łapać oddech pięknego dnia, to czasami nie mam sił.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię ciepło i z każdym miesiącem będzie lepiej :)
Każdy na ten blog powinien wejść bo można z niego się bardzo dużo dowiedzieć. Ja na tym blogu zostanie.
OdpowiedzUsuń