Gdy ktoś dowiaduje się, że nie mamy auta, dostaję pytania, jak bardzo mnie to ogranicza i ile tracę rezygnując z takiej formy transportu.
Nie da się zaprzeczyć, że nie chcąc jeździć samochodem i nie mając dostępu do dobrej komunikacji, zasięg codziennych dojazdów zawęża się do promienia 5, 10, maksymalnie 15 kilometrów.
Rezygnację z samochodu porównałabym do usunięcia mięsa z diety. Szukamy innych, z początku może nieoczywistych rozwiązań. Wprowadzamy sobie ograniczenia, które czasem okazują się zdrowe i wspierające, a czasami frustrujace. Niewątpliwie coś tracimy, ale zawsze coś innego mamy w zamian, bo życie nie znosi próżni.
Jakiś czas temu dotarło do mnie, że nie jestem w stanie fizycznie robić wszystkiego, co mi się marzy, bo doba się nie rozciąga. Uświadomiłam też sobie obecność wielu lokalnych opcji i fakt, że nigdy nie starczy mi czasu, by z wszystkich skorzystać. Braki dają motywację do tworzenia rzeczy na miejscu.
Wątpię, czy da się wyliczyć i porównać stratę z zyskiem, ograniczenia z potencjałem.
A Wy? Zastanawiacie się, co tracicie jeżdżąc autem? A co rezygnując z tej jazdy?
Mieszkam w bardzo dobrze skomunikowanym miejscu (centrum Gdyni), gdzie zdecydowaną większość spraw mogę załatwić chodząc pieszo lub ew.podjechać komunikacją miejską czy rowerem. Na trasy międzymiastowe, jeśli mogę - wybiorę pociąg. Uwielbiam pociągi za to, że mogę się przejść, poczytać książkę, nie stać w korkach. Tak więc nie korzystając z auta w mojej sytuacji nie tracę właściwie nic. Choć już problematyczne byłoby dojechanie w miejsca, gdzie nie ma stacji kolejowej (mamy psa, więc podróżowanie autobusami nie wchodzi w grę). Jednak mam świadomość tego, że miejsce zamieszkania stawia mnie w bardzo uprzywilejowanej pozycji jeśli chodzi o transport. Ogromnie szanuję i podziwiam, że konsekwentie trzymacie się ekologicznego transportu, choć w Waszej sytuacji wiąże się to niewątpliwie z samozaparciem i wyrzeczeniami.
OdpowiedzUsuńTen wpis jest bardzo interesujący
OdpowiedzUsuń