Ostatnie 5 dni spędziliśmy z maleństwem w Krakowie i pod tym miastem. Żeby się dostać do krainy mojego dzieciństwa, przemieszczać po niej, a potem wrócić w Beskid – zapakowaliśmy nasze klamoty w 30-litrowy plecak, a potem przejechaliśmy około 220 km samochodem, 165 km pociągiem, 55 km rowerem z fotelikiem, 30 km autobusem podmiejskim i 15 km tramwajem.
Podróż pociągiem. Koleje Małopolskie zapewniają haki na rowery i toaletę. Nic więcej nie było nam potrzebne do szczęścia! |
Miałam obawy, czy w ogóle tam jechać, bo:
- oboje z maleństwem byliśmy podziębieni,
- bałam się jeździć na rowerze z fotelikiem po ewentualnym lodzie i śniegu.
Zebrałam przemyślenia i postanowiłam na świeżo opisać nasze komunikacyjne doświadczenia ostatniego tygodnia. Kilka rzeczy mnie zaskoczyło, kilka ucieszyło, kilka bardzo zmartwiło...
Urodziłam się w Krakowie, ale kiedy miałam 5 lat, rodzice postanowili przeprowadzić się na wieś, pod miasto. Głównie z tego powodu, że przez te pierwszych kilka lat mojego życia chorowałam przewlekle na zapalenie oskrzeli i że marzył im się dom z kominkiem oraz ogrodem. Miejsce, w którym obecnie mieszka moja mama, znajduje się 16 kilometrów w linii prostej od Rynku i 11 od granic miasta – dziś ma już z wsią niewiele wspólnego. Jeżdżą tam dwa autobusy podmiejskie – jednym można dojechać w około 30 minut do pętli tramwajowej Krowodrza Górka, drugim w około 45 minut nieco bliżej centrum, bo na Nowy Kleparz. W godzinach szczytu autobusy te kursują co 45, poza nimi co 90 minut. W godzinach szczytu, nieważne czy jedzie się autem czy autobusem trzeba doliczyć około 40 minut na stanie w korku. Kiedy byłam dzieckiem, nastolatką i studentką znienawidziłam dojazdy. Głównie z ich powodu pokochałam rower – niezależność i punktualność jaką mi dawał. Z roku na rok coraz lepiej radziłam sobie dostając na różne zajęcia lub do pracy na jednośladzie. Potem postanowiłam, że nigdy, przenigdy nie zamieszkam pod miastem...
Przez 4 lata mieszkałam więc w centrum – ciesząc się przywilejami komunikacyjnymi i każdym kilometrem na rowerze. W końcu wybrałam jednak małą wieś w Beskidzie Niskim, oddaloną około 160 km od Krakowa i 170 od domu mamy. Pracujemy w domu i przy domu. Ponieważ nie mam samochodu, odwiedziny w rodzinnym domu są zwykle poprzedzone 6-godzinną podróżą komunikacją publiczną (trzema autobusami lub pociągiem i rowerem). Decyduję się na to 2-3 razy w roku.
Tym razem
Tym razem
Z uwagi na zimę, stan zdrowia i 2,5-letnie maleństwo (od którego nie mam serca wymagać ani zbyt długiego siedzenia, ani akceptacji braku dostępu do toalety), postanowiłam z jednej strony wziąć do Krakowa rower, z drugiej nie korzystać z niego za wszelką cenę. Komunikacyjny misz-masz, który wyszedł mi z tego wyjazdu, był logistycznymi kompromisem między własnymi planami, możliwościami fizycznymi, wyznawanymi wartościami, potrzebami maleństwa, oczekiwaniami rodziny i zastanymi warunkami na drodze.
O podwiezienie na stację kolejową, oddaloną 26 km od naszego domu, poprosiłam koleżankę. Spędziliśmy w pociągu 2 godziny 40 minut. Na dworcu w Krakowie wsiedliśmy na rower i pognaliśmy na noc do mojej siostry, która mieszka 6 km od niego.
Kolejnego dnia przemieszczaliśmy się na rowerze, wieczorem dotarliśmy do mamy pod miasto.
Następnego rano spadł śnieg, tym razem zostawiłam rower w domu mamy i skorzystałam z komunikacji miejskiej. Znając realia dojazdów z tego miejsca, ułożyłam dzień tak, by wydostać się z niego poza godzinami szczytu. Jakiż był mój zachwyt, gdy spod miasta do jego centrum dostaliśmy się w 50 minut!
Ostatniego dnia miejskich załatwień skorzystałam z opcji przewiezienia roweru autobusem. Po mieście przemieszczałam się na dwóch kółkach, a wieczorem wróciłam do domu z mamą, autem.
Potem spędziłam cały dzień bez jakichkolwiek podróży.
W Beskid wróciliśmy już samochodem mamy i połączyliśmy odwiezienie nas z jej wizytą.
Czekamy na autobus podmiejski. Planujemy wsadzić do niego rower. |
Problemy
Załadowanie roweru do komunikacji na pewno nie byłoby możliwe między 6 a 10 rano oraz od 14 do 17 po południu – zrezygnowałam z tego. Upchnięcie go w bagażniku samochodu łączyło się ze zdejmowaniem fotelika rowerowego, rozmontowywaniem kół i odkręceniem kierownicy. Podróż autem wymagała też fotelika dla dziecka (moja mama taki ma, bo często podwozi gdzieś siostrzeńców) lub ryzykowanie jazdy bez (nie jest miło myśleć ani o wypadku, ani o mandacie, gdy korzysta się z uprzejmości znajomego).
Zdaję sobie sprawę, że jeśli podwiezienie nas samochodem nie dzieje się przy okazji czyjejś i tak zaplanowanej podróży, kilometry należałoby liczyć podwójnie – nie nadużywaliśmy więc tej uprzejmości.
Radości
Maleństwo było oczarowane podróżami. Podobały mu się zarówno jazda autem, podróżowanie koleją, siedzenie w foteliku rowerowym, jak i wszystkie tramwaje oraz autobusy! Cały czas gadało, zadawało pytania i wydobywało z siebie okrzyki zachwytu nad każdym zauważonym większym pojazdem poruszającym się po drodze lub stojącym przy niej. Czasem zasypiało. To, czego obawiałam się najbardziej – nuda, wiercenie, wpadka toaletowa i płacz – nie przytrafiło podczas dojazdów. Miałam wrażenie, że moje dziecko jest przez kilka dni w jakimś wielkim wesołym miasteczku i nie może się tym nacieszyć.
W ciągu wizyty w Krakowie udało mi się też wsadzić na dwa kółka siedmioletnią siostrzenicę i raz odwieźć ją rowerowo do szkoły, a raz z niej odebrać – po drodze do domu zahaczając o kino. Serce rosło, gdy obserwowałam jak świetnie sobie radziła na ścieżkach oraz skrzyżowaniach i jak cieszyła się jazdą.
Mi podobał się fakt, że dróg rowerowych, kontrapasów i przejazdów przez skrzyżowania jest w Krakowie faktycznie więcej niż było, kiedy się wyprowadzaliśmy. Rzadko jechałam ulicami, a i na nich prawie nie czułam się zagrożona, mimo że zmysły z dzieckiem w foteliku były wyostrzone.
Cieszyłam się też, że udało nam się spakować minimalistycznie i bezśmieciowo na 5 dni w zimie z maleństwem. Na pewno pomogły w tym pościel, ręcznik i pralka w miejscu, w którym mieszkaliśmy!
Smutki
Zaskoczył mnie fakt, że mimo przyzwoitych jak na grudzień warunków, na rowerach po mieście jeździło tak mało osób, a poza moją siostrzenicą, w ciągu tych 5 dni na rowerowych ścieżkach nie spotkałam ani jednego dziecka – czy to na własnym rowerze, czy w przyczepce, czy w foteliku (choć widziałam rowery przypięte pod szkołami).
Patrząc na to jak wciąż zagęszcza się zabudowa na granicach Krakowa oraz pod nim doszłam do wniosku, że romantyczna wizja domu pod miastem trwa nadal i wygrywa z pragmatycznym podejściem do dojazdów, a potem kończy się wieloma godzinami spędzanymi w korkach - frustracją, chorym kręgosłupem, wściekłością na innych... Smuci fakt, że nadal w szczątkowych lokalizacjach podmiejskich funkcjonują takie rozwiązania jak buspasy i węzły komunikacyjne typu Park&Ride. Nie ma tam ścieżek rowerowych. Podmiejskie pociągi? Trwa remont starych torów i trakcji – jest więc na nie nadzieja, ale te prace trwają już kilka lat i nie chcą się skończyć... Czasem, w miejscach, gdzie absolutnie powinny być chodniki, brakuje nawet ich...
Zasmuciła mnie wiadomość, że wkrótce ma zostać zlikwidowana sieć roweru miejskiego, który co prawda cieszył się przez ostatnie kilka lat wielką popularnością, ale okazał nierentowny.
W licznych rozmowach usłyszałam też, że w Krakowie i pod nim bez auta trudno jest funkcjonować.
Dla mnie osobiście uciążliwi byli ludzie palący na przystankach papierosy. Smog nie przeszkadzał mi tym razem tak bardzo, jak dym z fajek.
Marzę o świecie z mniejszą liczbą aut i samochodowych podróży. Snuję fantazje o rozwiązaniach sprzyjających podjęciu decyzji o rezygnacji z czterech kółek –rezygnacji w formie zarówno jednorazowego przejazdu, jak i wieloletniego postanowienia...
- Jak zaradzić komunikacyjnym problemom współczesnego miasta i współczesnego wieśniaka chcącego do tego miasta od czasu do czasu przyjechać?
- Dlaczego tak mało osób usłyszała o ideach Miasta Szczęśliwego i jest w stanie uwierzyć, że coś innego niż samochód może się sprawdzić?
- Czemu tak bardzo narzekamy na transport, ale tak mało robimy, by i nam i innym łatwiej było się poruszać po mieście czy pod nim?
Mimo, że transportem przyjaznym człowiekowi i środowisku interesuję się już od wielu lat – wciąż zadaję sobie te pytania.
O mojej historii mojej miłości do roweru przeczytacie tutaj.
A o tym, czemu zrezygnowaliśmy z samochodu i jak radzimy sobie bez niego na co dzień – tu.
Dorotko,
OdpowiedzUsuńw kwestii toalety - ja wożę "nocnik" ze sobą (nawet 6-latka jest w stanie jeszcze z niego skorzystać). IKEA ma takie nocniki z wyjmowaną "wkładką". Zawsze zabieram ze sobą wszędzie tę wkładkę, może nie jest super-wygodna, no i trzeba ją dziecku przytrzymać (bo jednak powinna być włożoną w "obudowę", ben niej jest chybotliwa), ale likwiduje wiele problemów. Dzięki temu nie robimy żadnej gimnastyki nad toaletami publicznymi, nie drżymy w samochodzie stojąc w korku (siku w aucie już nie raz obstawialiśmy;) itp. Jest to co prawda plastik, ale za to solidny i dzielnie nam służy od lat. Inną opcją są nocniki jednorazowe, tekturowo-papierowe, np. z Rossmana, ale tego nie sprawdzałam nigdy.
My podróżujemy rzadko, taki gadżet by się u nas kurzył, ale może komuś przyda się ta informacja! Dzięki!
UsuńMamy nocnik i nakładkę, ale takie domowe (choć nie duże). Chodziło mi po głowie, żeby przytroczyć któreś do fotelika rowerowego, ale ostatecznie zrezygnowałam. :) Daliśmy radę! Mieliśmy też duużo ubrań na zmianę.
Podziwiam! Jeżdżę teraz na rowerze, głównie po mieście, i czuję, że mój organizm jest mocno uśpiony (mimo że jest słonecznie i ciepło). Jeżdżenie późną jesienią i zimą, gdy dzień jest taki krótki jest dla mnie dużym wysiłkiem. Z plecakiem i dzieckiem? Pewnie dałabym radę, ale czy starczyłoby mi sił na coś jeszcze?
OdpowiedzUsuńMyślisz, że łatwiej byłoby Ci komunikacją publiczną?
UsuńFaktycznie prawdziwy misz-masz. Ja trochę rozumiem tych ludzi, co w grudniu nie jeżdżą na rowerach, sama tego nie robię. Nieważne czy będę mieć pięć par rękawiczek i tak ręce mi zmarzną. Ja nie wiem, czy dałabym radę z dzieckiem i plecakiem tak śmigać na rowerze. Prawdopodobnie nie, ale podziwiam mocno! I życzę powrotu do zdrowia :)
OdpowiedzUsuńA jakie masz rękawiczki? U mnie sprawdzają się tylko grube dwupalczatki! I komin na buzię i ciepłe buty z ciepłymi skarpetkami, ale nie upakowane na ścisk.
Usuń30-litrowy plecak z ubraniami nie jest wcale taki duży ani ciężki. Minimalizm popłaca!
Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że tylko osoby niejeżdżące na rowerze twierdzą, że się na nim marznie. OK, solidne rękawiczki to podstawa, bo palce faktycznie potrafią trochę zmarznąć. Ale poza tym to przecież ruch, więc reszta ciała się grzeje. Ja przez 2 lata podróżowałam wszędzie z małymi dziećmi wyłącznie rowerem z przyczepką (po pagórkowatej środkowej Anglii) i raczej problemem było to, że zawsze musiałam ciągnąć ze sobą puchową kamizelkę, bo jak dzieci wpadły na plac zabaw, to dopiero wtedy mi stojącej nad nimi w rowerowym stroju robiło się zimno.
OdpowiedzUsuń30 L to całkiem ok, choć ja bym obsawiła tu raczej sakwy niż plecak - może przednie, żeby się "ładunek" lepiej rozłożył ;)
Pozdrawiam,
E.
Coś w tym jest. Jazda rowerem w zimie przeraża najbardziej tych, którzy tego nie robią lub korzystają z dwóch kółek okazjonalnie. Mam podobnie z marznięciem na placu zabaw - targam w plecaku sweter z golfem!
UsuńZ sakwami był problem o tyle, że musiałam zdjąć tylni bagażnik, żeby zmieściło się mocowanie fotelika. A bagażnika na przednie koło nie mam. Plecak dał radę.
Ja osobiście unikam jeźdżenia na rowerze po Krakowie, zwłaszcza z dzieckiem w miesiącach jesienno zimowych ze względu na smog.
OdpowiedzUsuńCiekawy wpis. Dużo przydatnych informacji, które warto znać poruszając się rowerem po Krakowie.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń