Lipiec był miesiącem dziwnym. Mam w stosunku niego zupełnie skrajne uczucia. Z jednej strony dużo pracowaliśmy w gospodarstwie i chodziliśmy permanentnie zmęczeni, z drugiej efekty naszej pracy nie są szczególnie imponujące (prawdę powiedziawszy są ledwo widoczne), z trzeciej pamiętam kilka iście wakacyjnych chwil.
Niby było sucho i upalnie, ale jednak przez tydzień padało prawie non-stop. Wydaje się, że zbiorów grządkowych było mało, a mimo to słoiki z przetworami jakimś cudem zapełniły pół spiżarni. Spacery na grzyby kończyły się zwykle powrotem z pustym koszykiem, lecz powstało też kilka mikrosłoiczków z marynowanymi kurkami.
Mam wrażenie, że czas co chwilę się nam się rozciągał, a potem gnał jak głupi. Sielanka przeplatała z nerwówką, leniwy czas w lesie z harówką w spalonych słońcem grządkach. Radość z szalonej jazdy na rowerze skończyła się błyskawicznie niezidentyfikowanym do końca wirusem układu pokarmowego, który ostatecznie zaatakował i rozłożył na łopatki całą naszą rodzinę.