wtorek, 30 kwietnia 2019

Kwiecień 2019, w ferworze zajęć

Szare, ugniecione śniegiem łąki zarosły soczystą zielenią. W lesie wyrósł czosnek niedźwiedzi, tu i ówdzie pojawiły się dzikie pierwiosnki, fiołki i zakwitł bluszczyk kurdybanek. Pokrzywa nieśmiało przedzierała się przez wyschnięte siano. Tarnina zakwitła i przekwitła. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej i bardziej zielono... 

Tarnina kwitnie tylko przez moment, ledwie kilka dni. Kwiaty pachną obłędnie,
a Beskid czaruje soczystą zielenią poprzecinaną białymi krzakami.

W Polsce pod częściową ochroną. Na Słowacji można go zbierać do woli. Mieszkamy kilkanaście kilometrów od granicy ze Słowacją i od widoków ze zdjęcia. Narwałam kilka kilogramów, zrobiłam ponad dwadzieścia słoiczków pesto i kilkanaście litrowych słojów kiszonych liści. Gdyby nie ziemianka, nie mielibyśmy gdzie przechować tych cudów do jesieni czy zimy… 

Kiedyś nie lubiłam tego czasu. Byłam niecierpliwa, chciałam już chodzić w sandałach, pragnęłam liści i traw, które zamaskują brud i śmieci po zimie... Tegoroczny kwiecień był dla mnie miesiącem przełomowym pod wieloma względami i chyba najbardziej różnorodnym z tych, które spędziliśmy w Beskidzie. Nie wiem jak udało nam się pomieścić w jednym miesiącu tak dużo aktywności i nie paść z wyczerpania. Może to wiosna daje takie zacięcie do pracy? 

Cudownie było nie tylko obserwować zmiany jakie zachodzą w przyrodzie, ale też aktywnie uczestniczyć w wiosennych porządkach i pracach przy domu, w zagajnikach, w grządkach, w szklarni.



Co robiliśmy?

Przygotowywaliśmy opał na kolejne zimy. Cięliśmy, rąbaliśmy i układaliśmy drewno zgromadzone wcześniej, ale też porządkowaliśmy zagajniki z drzew powalonych w czasie marcowych wichur. Dzięki temu drewutnie wypełniły się po brzegi, przestrzeń wokół domu nieco się oczyściła, a na podwórku znów jest porządek. 

Tak wyglądało nasze podwórko trzy tygodnie temu - zawalone drewnem. Udało się uporać z jego pocięciem i porąbaniem tak, że mamy zapasy na najbliższe 2-3 lata. Dziś na miejscu stosów rośnie trawa i bratki.

Porządki związane z drewnem objęły też budowę wiaty nad stawem. Teraz nawet tuż po deszczu drewno na ognisko będzie suche.



Gdy uporaliśmy się z drewnem zajęłam się sadzeniem kwiatków wszelkiej maści (zamarzyło mi się w tym roku dużo kwiatów). Mąż, wziął na swoje barki sadzenie drzew - wzdłuż drogi i przy zagajnikach pojawiły się nowe lipy, karagany syberyjskie, świerki i jodły. Sialiśmy też trawę tam, gdzie jej brakowało po zeszłorocznych przedsięwzięciach budowlanych. 

Jeśli chcemy by z nasadzeń coś zostało, każde drzewo trzeba zabezpieczyć. 

Powstał hamak. Była to rzecz, na którą czekałam odkąd przeprowadziliśmy się w Beskid. Oprócz hamaka powstała ławka dla dzieci, taka prawie "dorosła", ale wysoka, żeby nawet dwulatek dosięgał do stołu. Myśleliśmy o niej odkąd maleństwo przestało chcieć siedzieć w krzesełku, a jego niewiele starsi kuzyni pragnęli obsiąść je dookoła przy każdej możliwej okazji.

O hamaku marzyłam odkąd przeprowadziliśmy się w Beskid. W końcu mam! Wymarzony, wyczekany, samodzielnie skonstruowany. :Zrobiłam go ze starego obrusu kupionego na ostatniej wyprzedaży garażowej za całe 2 złote! Potrzebna była jeszcze bardzo mocna nitka i 6 metrów sznurka.

Kilka godzin poświęciliśmy na spacer po łąkach, odnajdywaniu oznaczone jesienią dzikie grusze i jabłonie, a potem szczepiliśmy je najróżniejszymi gatunkami. Było to nasze pierwsze szczepienie drzewek w historii. Mąż uczył się z materiałów w Internecie, a ja od męża. Używaliśmy specjalnego sekatora, więc szczepiliśmy na gałązkach. Czy szprosy się przyjęły zobaczymy za kilka miesięcy, jeśli tak, to pierwsze owoce zobaczymy za kilka lat. Za rok spróbujemy znów, tym razem także używając nożyka i szczepiąc pod korę.






Głównie spędzaliśmy jednak czas w grządkach i sadzie. Tam plewiliśmy, przekopywali i siali. Przygotowywaliśmy wielką grządkę pod truskawki i sadziliśmy je. Nawoziliśmy grządki obornikiem. Sadziliśmy borówki amerykańskie i maliny. Postanowiliśmy też dostarczyć naszym uprawom EMy, czyli efektywne mikroorganizmy, a bardziej po ludzku probiotyki dla gleby i roślin. Dużo podlewaliśmy, bo było ciepło i sucho.

Pikowanie pomidorów.
Szpinak, gotowy do mrożenia.
Nasza rzodkiewka.


Kwitnące truskawki!

Wspomniane wcześniej wiatry nie tylko przewróciły drzewa, ale też przesunęły nam szklarnię z fundamentów. Aby to naprawić musieliśmy poprosić o pomoc sąsiada z ciągnikiem, a potem podnosić konstrukcję ręcznie na dwóch łomach i podsuwać izolację pod belki.


Cały kwiecień zaszywałam się tej niezwykłej przestrzeni, jaką jest szklarnia na długie godziny. Doglądałam rozsad, szpinaku, rukoli, rzodkiewki i sałaty. Robiłam gnojówki pokrzywowe i żywokostowe. Sadziłam pomidory. Znosiłam flance z domu. Zrywałam zieleniny na sprzedaż.

10 kwietnia. Wysiane w lutym zieleniny budzą się do życia.
30 kwietnia. Po widocznych wyżej nowalijkach nie ma już śladu. Rukola rozeszła się wśród beskidników i beskidniczek jak świeże bułeczki. Zasiałam nowe, rozsadziłam sałatę. Wsadziłam pomidory. 
No właśnie. W kwietniu zaczęłam sprzedawać swoje plony. Niewinnie, bo były to póki co tylko rukola, rabarbar, szczypior, szpinak i rzodkiewki. Nieśmiało, potem z coraz większą dumą. Że umiem wyprodukować jedzenie. Że jest ono smaczne i wartościowe. Że ten, kto je kupuje, widzi jak je uprawiam, jak to rośnie, a nawet może zerwać coś prosto z grządki i posmakować. 


Stało się tak dzięki rodzącej się w Beskidzie wiejskiej kooperatywie, która tworzy się z inicjatywy Marty Kurkiewicz. Co prawda nie udało się jeszcze sformalizować naszej działalności (i być może na ten moment nie jest to potrzebne), ale pomysł ten umożliwił nawiązanie kontaktów i uświadomienie sobie jak bardzo brakuje tu producentów ekologicznych warzyw i owoców.


To w szklarnianym kwietniowym mikroklimacie zielenin, gnojówek i obornika uświadomiłam sobie, że bardzo lubię grządkowanie i dzielenie się tym, co mi wyrośnie. Lubię, gdy ktoś to docenia. 

Praca w ziemi to miliony myśli w głowie. Bo jest na to czas. Bo jest spokój. Pojawiały się smutne myśli i pytania. Zwłaszcza po tym jak w wąwozie oddalonym o pięćdziesiąt, może sto metrów od naszego domu znalazłam składowisko opon.


Lekturą miesiąca był "Ogród Gai". Z jednej strony lektura bardzo ciekawa, pouczająca i inspirująca. Z drugiej, w moim odczuciu, utopijna i nie mówiąca całej prawdy o ogrodnictwie (a zwłaszcza o tym ile trzeba się narobić i naczekać). Mam nadzieję znaleźć wkrótce czas i zrecenzować ją nieco obszerniej. Z bardziej rozrywkowych książek przeczytałam "Roztopy", czyli kryminał Jędrzeja Pasierskiego, którego akcja toczy się w Beskidzie Niskim.









Pogoda była w kwietniu różna, choć raczej słoneczna i sucha. Raz zaskoczył nas śnieg, a pod koniec miesiąca doczekaliśmy się kilku dni rzęsistego, ożywczego deszczu.

Tak (choć nie tylko tak, zwykle nie padało) wyglądało hartowanie rozsad na tarasie (pod dachem). Gdy temperatura spadła poniżej 10 stopni, schowaliśmy je pod lampę. Dwa dni później przeniosłam wszystko do szklarni. Teraz myślę tylko o tym, żeby majowe przymrozki nie okazały się za mocne!

Udało nam się kilka spacerów. Spacerowaliśmy po lasach między Kwiatoniem, Odernem, a Smerekowcem, gdzie spotkaliśmy salamandrę plamistą, chodziliśmy po dnie zalewu Klimkówka, wdrapaliśmy się na Wysotę i podziwialiśmy bobrowe tamy blisko źródeł Ropy. 

Na chwilę przed zachodem słońca wybraliśmy się na spacer nad zalew Klimkówka, a właściwie w miejsce, gdzie nie tak dawno był zalew. Spacerowaliśmy po wysychającym mule, na którym rozsiały się wierzby, wiele rodzajów traw i roślin łąkowych. Zachwycałam żywotnością tego obszaru. Światło zachodzącego słońca odbijające się w rzece, wyostrzało kolory i nadawało scenie romantyzmu... A jednak. Liczne butelki, puszki, folie i opony przypominały o tym, co człowiek zrobił i robi, bo to wszystko (oraz wiele innych niewidocznych już śmieci, zakopanych w mule) płynęło kiedyś rzeką...

Magiczne buki na szczycie Wysoty.

12 komentarzy:

  1. Gratuluję udanych plonów!:) Czytam z ogromnym zaciekawieniem kolejne posty na Twoim blogu i korci mnie pytanie: jak radzisz sobie ze szkodnikami? Moja mama ma działkę i nie stosuje na niej żadnej chemii, ale czasem już nie daje rady z mszycami ,które obsiadają bób i robakami w kapuście.. Nie znam książki, o której wspominasz, ale chyba wiem co masz na myśli pisząc o ciężkiej pracy i czekaniu (dzięki mamie i jej działce :)) Podziwiam i życzę kolejnych obfitych zbiorów! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mszyce na bobie pryskam czosnkiem i pokrzywą. Z kapusty (brokuła, kalafiora, kapusty białej, czerwonej i włoskiej) zrezygnowałam (są pchełki, bielinki i ślimaki). W tym roku już tylko jarmuż i brukselka będzie z kapustnych, resztę kupię dzięki kooperatywie (sprowadzimy certyfikowane kapustne, pewnie z innej części Polski).

      Nie radzę sobie ze szkodnikami. Godzę się na nie. Chowam część upraw pod osłony i uprawiam je wczesną wiosną (rukola miałaby dziury od pchełek, gdyby rosła w gruncie, a szpinak poskręcałby się od mszyc). Ja jestem przeciwna jakimkolwiek opryskom i środkom, których nie da się stworzyć w dom. Mąż wczytuje się w chemię dozwoloną dla certyfikowanych upraw ekologicznych i w kółko się o to prawdę mówiąc spieramy... ;)

      Usuń
    2. Moja mamma ma podobne podejście, ja w sumie też, chociaż nie jestem pewna czy nie zmieniłabym zdania, gdyby działka należała do mnie ;)

      W takich wypadkach zawsze zastanawiam się nad tym, jak ludzie radzili sobie kiedyś, kiedy nie było żadnych oprysków? Przecież kapusta była podstawowym warzywem, dzięki niej uboga ludność nie wymarła całkiem na awitaminozę..

      Usuń
  2. Z przyjemnością czyta się takie historie:) Trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli idziecie w uprawy "Demeter" fajnie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyczekuję z niecierpliwością kolejnego wpisu i bardzo się cieszę, że co najmniej raz w miesiącu pojawia się (moim zdaniem szkoda, że tak rzadko). Widać ogromną przewagę szklarni nad grządkami pod chmurką. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Ja mam grzadki niedaleko Krosna, na Pogórzu, więc wydawałoby się, że w "cieplejszym" miejscu, ale rzodkiewki ledwie wypuściły listki.

    Co do oprysków - jeśli chodzi o mszyce na bobie przetestowałam oprysk wyciągiem z mniszka (stąd: http://niepodlewam.blogspot.com/2014/04/mniszek-pospolity-wyciag-na-szkodniki.html). Może nie usuwa wszystkich mszyc za pierwszym razem, ale po kilku opryskach jest ich dużo mniej. No i jeszcze ogławianie (urywanie czubków) - też pomaga, przetestowałam. Przepraszam za wymądrzanie się - te porady można znaleźć w czeluściach internetu.
    Życzę dużo sił i zapału zarówno do prac jak i wypoczynku oraz ich opisywania na blogu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas na mszyce działa czosnek i pokrzywa. Mniszka też przetestuję! A za urywanie czubków muszę się wreszcie w tym roku wziąć (do tej pory tylko o tym czytałam. Kiedy urywasz te czubki?

      Usuń
  5. Jeju, aż nabrałam ochotę na spacer po lesie albo puszczy! Idealny pomysł na ciepły weekend ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Moim zdaniem tym blogiem na pewno zainteresuje się bardzo dużo osób.Takie jest moje zdanie na ten cały temat.Taki jestem.

    OdpowiedzUsuń