poniedziałek, 4 stycznia 2021

Recenzja książki "Niebieska Księga z Nebo" autorstwa Manon Steffan Ros

Gdy czytałam "Niebieską Księgę z Nebo" Manon Steffan Ros nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest ona bliźniaczo podobna do "Drogi" Cormaca McCarthy, którą dwa lata temu recenzowałam na blogu, i która od czasu, kiedy miałam z nią styczność, nie daje o sobie zapomnieć.



A jednak, "Niebieska Księga z Nebo" daje więcej nadziei. Kiedy wyobrażam sobie rzeczystość "Drogi" to czuję strach i chłód przeszywający do szpiku kości. "Niebieska księga z Nebo" kojarzy mi się z ciężką, ale nie bezsensowną, fizyczną pracą na granicy sił oraz smakiem świeżych, własnoręcznie wyhodowanych warzyw...

Bohaterami powieści i jej narratorami są Rowenna i Sion. Matka i jej kilkunastoletni syn. To oni spisują swoje obecne przeżycia oraz wspomnienia sprzed katastrofy, którą nazywają Kresem. Jako czytelnicy, nie wiemy co się dokładnie wydarzyło, podejrzewamy tylko, że około 8 lat wcześniej w pobliżu walijskiej wsi zamieszkiwanej przez tych ludzi, wybuchła elektrownia atomowa a wszyscy ludzie umarli lub uciekli i nigdy nie wrócili. Rowenna i Sion opiekują się dwuletnią Dwyndwen, nie mają nikogo poza sobą. Na początku zagatkowe jest wszystko. Jakim cudem tych dwoje przeżyło? Gdzie jest ojciec dzieci? Jak sobie radzą? Co jedzą? Jak spędzają dni? Kolejne wspomnienia pozwalają nam coraz lepiej poznać świat Rowenny i Siona. Świat, w którym niewiele jest tak jak dawniej. W którym brakuje innych ludzi i nie ma prądu, a o wszystko co niezbędne do życia trzeba zadbać własną pracowitością, przezornością i wytrwałością. 

"Niebieska Księga z Nebo" to opowieść o szybkim dorastaniu, samotności, sentymentach, miłości do literatury i tęsknocie za bliskością z drugim człowiekiem. To także pytanie o rzeczy oraz umiejętności, które są niezbędne do przetrwania oraz o wartości, zgodnie z którymi żyjemy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz