piątek, 27 października 2017

"No i jak Wam się tu żyje?"

Minęły nieco ponad dwa lata od przeprowadzki w Beskid. Mało to i dużo. Na tyle krótko, by nie zapomnieć o zaskoczeniach i zdziwieniach. Dość, żeby spróbować choć zdawkowo opowiedzieć o codzienności.

Życie na wsi podobnej do naszej, obrosło mitami, które niestety nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Słyszę czasem, że mamy tu jak u pana Boga za piecem, sielankowo, pięknie i beztrosko, że można pozazdrościć, że mamy szczęście, bo każdy by tak chciał... Równie często dobiegają mnie opinie o tym, jak trudno musi być bez drogi, mostu, samochodu, większego sklepu i innych ludzi... Latem może i fajnie, ale w zimie? Po co się tak męczyć. 


Tak naprawdę nie mamy tu ani sielanki ani mordęgi. Staramy się żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami. Korzystamy więc z wyjątkowych możliwości, jakie daje otoczenie, ale też regularnie stawiamy czoła ograniczeniom oraz trudnościom.

Bezludzie?

Z jednej strony tęsknimy za kontaktem z innym człowiekiem, z drugiej wbrew pozorom nie jest tu znowu tak odludnie, a do tego relatywnie często mamy gości. Na pewno brakuje spontanicznych i krótkich kontaktów z rodziną oraz starymi przyjaciółmi. Marzę o tym, by wpaść na herbatę do znajomej sprzed lat lub przejechać się z nią na rowerze. Żeby pomóc mamie w domowych porządkach. Wreszcie, na chwilę podrzucić dziecko babci lub koleżance, zamiast targać je ze sobą wszędzie i angażować w każdy aspekt mojego życia.

Pół chleba, ogórki spod lady i jajka w kaloszach.

Życzliwość tubylców to coś, co absolutnie nas zaskoczyło. Przyzwyczajeni do miejskiego dystansu, pośpiechu i nieuprzejmości, nie zawsze umieliśmy przyjąć przejawy zwykłej ludzkiej serdeczności. Pierwszej zimy z braku własnych warzywnych zapasów, by położyć coś na kanapce, kupowaliśmy często ogórki konserwowe w lokalnym sklepie. Kiedyś, gdy tam przyszłam, pani sprzedawczyni wyciągnęła spod lady dwa słoiki swoich korniszonów. Innym razem udałam się do sklepu wieczorem, po chleb. Ani jednego bochenka nie było już do sprzedania, ale pani zadzwoniła do córki, by przyniosła nam pół z domu. - Na kolację każdemu wystarczy, a rano wszyscy będziemy mieć świeży. - Powiedziała wesoło.

Kika razy obok kaloszy zostawianych nad rzeką, gdy nie mieliśmy jeszcze mostka znalazłam domowy twaróg i jajka. To znów siatka z białym serem wisiała na klamce drzwi wejściowych, gdy wyjechaliśmy i sąsiedzi nie zastali nas w domu.



Tajemniczy ogród.

Życie na wsi i dysponowanie choćby skrawkiem ziemi stwarza możliwość założenia grządek (dlatego wciąż dziwi mnie, że tak niewiele przydomowych ogródków warzywnych widać w okolicy). Było to jednym z naszych marzeń. Wśród warzyw spędzamy większość wolnego czasu letnią porą. Ale choć za nami już kilka sezonów praktycznej uprawy jeszcze wiele musimy się nauczyć. Ziemia  nie zawsze rodzi taki plon, jaki sobie wymarzyliśmy, wciąż nie umiemy wielu rzeczy przewidzieć, a niekiedy z braku czasu lub sił zaniedbujemy nasze rośliny. Jak wiele energii trzeba włożyć, by otrzymać coś, co nadaje się do jedzenia? Każde wiadro ogórków przyniesionych do domu daje we znaki, a przynajmniej w obolałe plecy. Kryje się za nim stworzenie rozsady, sadzenie, plewienie, podlewanie, codzienne schylanie się i zaglądanie pod krzaczki, zbieranie, dźwiganie, mycie, obieranie, wekowanie... Ale potem słoik własnoręcznie wyhodowanych, zebranych i zakonserwowanych kiszeniaków otwarty w deszczowy jesienny wieczór cieszy, smakuje i napełnia brzuch.

Kultura na prowincji. 

Czy na wsi można chodzić na jogę i nauczyć się sztuki decoupage'u? Można! Nie mamy tu co prawda kina, ale w okolicy odbywają się koncerty muzyczne, festiwale teatralne i kulinarne biesiady. Lokalne skanseny, muzea i domy kultury organizują warsztaty artystyczne i rzemieślnicze. Kulturalnie udzielają się nawet rolnicy - ogrodnicy uczą jak szczepić drzewa, pszczelarze opowiadają o prowadzeniu pasieki, a niedaleka szkoła organizuje kursy rolnicze dla laików... To przez naszą miejscowość biegnie kultowy beskidzki wyścig kolarski, a w pobliskiej miejscowości znajduje się pięknie położony basen pływacki, z sauną!



Na własnych barkach.

To, co na pewno się zmieniło względem mieszkania w mieście, to fakt, że dużo więcej chodzimy i dźwigamy. W Krakowie wszelkie sprawy załatwialiśmy na rowerach i niezależnie od pory roku pokonywaliśmy na nich dziesiątki kilometrów dziennie tylko w celach komunikacyjnych. Tutaj pracujemy z domu, w domu i pod domem. Dom mieści się na zboczu góry, około trzystu metrów od asfaltowej drogi, za rzeką, którą można przejść wpław lub po wąskim mostku. Często niemożliwym jest podpedałować stromą polną drogą pod drzwi, kiedy rower objuczony jest sakwami. Trzeba więc dreptać, pchać, ciągnąć, dźwigać... Przedzierać się przez błoto, ślizgać po rosie i jesiennych liściach lub brnąć w śnieżnych koleinach. Te przeszkody zdecydowanie dodają kolorytu naszemu życiu. Przed przeprowadzką zastanawialiśmy się, czy życie w górach, trzydzieści kilometrów od miasta, jest w ogóle możliwe bez samochodu i z jednym telefonem. Czy da się codzienne rzeczy przynieść na plecach? Czy wystarczy nam rower, autobus i własne nogi, by udać się do lekarza lub urzędu? Co z dzieckiem? Baliśmy się, że w końcu kupimy auto i powiększymy ilość komórek w domu. Przeżyliśmy tu już jednak dwadzieścia pięć długich miesięcy, remonty, ciążę, noworodka, teraz prowadzimy budowę... Utwierdza mnie to w przekonaniu, że takie "wyrzeczenia" to tylko kwestia wyboru. Słuchamy opinii, iż w takim miejscu trzeba mieć zdrowie i kondycję. Na pewno, ale myślę, że to między innymi właśnie ruch nam je daje. Dodatkowo uczymy się ograniczać do tego, co absolutnie niezbędne. Nikt nie będzie bezsensownie dźwigać niepotrzebnych rupieci lub tracić czasu na głupoty, gdy ma moc roboty... Zamiast brać pod uwagę pracę wymagającą dojazdów szukamy pożytecznych i potrzebnych zajęć, które możemy robić tu, na miejscu. A magia otoczenia polega między innymi na tym, że pod naszym domem nie ma parkingu, betonu i asfaltu...

Powrót do przeszłości?

Wielu twierdzi, że żyjemy tak, jak ludzie żyli dawniej. Nie mogę się z tym zgodzić. Z pewnością nie czerpiemy z wszystkich udogodnień współczesnego świata. Z wielu zrezygnowaliśmy, gdyż uznaliśmy je za niepotrzebne lub bardziej szkodliwe niż pożyteczne. Mamy jednak w domu moc sprzętów ułatwiających życie, na przykład pralkę i komputer. Dysponujemy narzędziami, o których nasi przodkowie mogliby pomarzyć. Pracujemy zawodowo. Korzystamy z internetu i konta w banku, a to daje możliwość dokształcania się w wielu dziedzinach oraz zakupienia absolutnie wszystkiego, co trudno dostać lokalnie. Ze świadomością, że jeszcze sto lat temu większość pracy i zarobków przeznaczano na zdobycie pożywienia, mamy wrażenie, że żyjemy luksusowo i wygodnie. Z takim poczuciem trudno jest narzekać na fakt, że aby wyhodować coś do jedzenia, przynieść jakieś dobra do domu lub dostać się do miasta trzeba się nieco zmęczyć.

10 komentarzy:

  1. Super wpis. Krótki i treściwy.
    I też tęsknię za spontanicznymi (lub umawianymi) herbatkami. I choć nie było ich wbrew pozorom tak często, to jednak bywały. A teraz żeby się spotkać to problemem jest nie tyle odległość i czas, co fakt że trudno to zrobić bez "poświęcenia sobie na wzajem" 100% czasu. Co bywa zaletą, ale jest też wadą - nie da się na chwilkę oderwać od codzienności na spotkanie. Trzeba się temu nieco poświęcić.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę zazdroszczę, a trochę nie :) Całe życie mieszkam w mieście i choć mam marzenie o własnym domu poza cywilizacją, mam świadomość, ile wysiłku wymaga prowadzenie takiego obejścia. Albo ilu kompromisów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że prawdziwe życie w ogóle wymaga kompromisów i trudu, nie tylko na wsi.

      Usuń
  3. Ja też mieszkam na wsi, ale takiej "większej" :) Poczta,bank,przychodnia, sklepy,fryzjer, kosmetyczka. Taka gminna miejscowość. A co Was skłoniło do wyprowadzki w tamte strony? Z jakich okolic pochodzicie? Pięknie u Was :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pochodzimy z Krakowa. Do przeprowadzki skłoniła nas tęsknota za górami, ciszą, zielenią i codzienną pracą w polu.

      Usuń
  4. Piękny wpis. Bardzo inspirujący. Mamy mały domek w beskidzie żywieckim i tak ciągle się zastanawiamy: przeprowadzić się? rzucić wszystko? zmienić wszystko? obecnie jest to troszkę utrudnione, gdyż nasze maluchy wyrosły na nastolatki i już nie chcą na wieś, już życie z rodzicami im nie wystarcza... przegapiliśmy moment ale nic straconego ;)pozdrawiam cieplutko, Dagmara

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli już nie maluchy.
      Na pewno nie każdy polubi takie życie, ale my jesteśmy w górach, przyrodzie, przemieszczaniu się o własnych siłach, pracy w polu itd. zakochani po uszy. To trud i znój, ale taki, który trzyma przy życiu, daje zdrowie, satysfakcję i poczucie sensu.

      Usuń
  5. jestem troszkę nienormalna ;) ale jak czytałam ten post to ryczałam jak bóbr, no może nie aż tak, ale łzy ciekły ciurkiem. dlaczego? bo jesteście dla mnie jak żywe legendy, mityczne postacie z wspaniałymi ideałami, które nie są tylko pustymi frazesami pozbawionymi głębi, ale je realizujecie z samozaparciem, pasją i choć nie jest kolorowo a życie na uboczu pozbawione auta to taki trochę hardcore, dajecie radę i co najważniejsze: czerpiecie z tego satysfakcję. najbardziej spodobało mi się to zdanie: "Nikt nie będzie bezsensownie dźwigać niepotrzebnych rupieci lub tracić czasu na głupoty, gdy ma moc roboty... " . cóż, uspokoić się trochę muszę, bo jakoś bardzo emocjonalnie wchłonęłam ten wpis, trochę zazdroszcząc, a trochę nie, trochę podziwiając i przede wszystkim: żywiąc dla was ogromną sympatię. brawo!!!! wszystkiego dobrego Wam życzę :))) pozdrowienia z Belgii.

    OdpowiedzUsuń