niedziela, 31 stycznia 2016

Styczeń 2016, czyli mróz i śnieg.

Styczeń przywitał nas mrozem. Zmroziło wszystko, a gdy nie miało już co zamarzać – dosypało śniegiem!




Na początku cieszyliśmy się bardzo, bo po miesiącu przygnębiających grudniowych mgieł wreszcie pojawiło się słońce. Gdy jednak termometry pokazały -21 stopni, nasza euforia zamieniła się w strach. Nie bez powodu - przy takiej temperaturze bardzo trudno było nagrzać dom. Zamarzła rzeka. Zamarzły słoiki z przetworami i płynne materiały budowlane, które trzymamy na ganku. Gdzieś między studnią a domem zamarzła też woda.

Zimno... 
Przetwory przeżyły, słoików nie rozsadziło, odmarzły i jak na razie się nie popsuły. Z materiałami nie było tak różowo. Udało się nam odratować zaprawę szpachlową i grunt, ale farba do malowania ścian już niestety nie nadawała się do użytku.

Brak wody w domu można sobie wyobrazić - nie jest to nic przyjemnego. Przez kilka dni radziliśmy sobie czerpiąc wodę z rzeki, a ponieważ od rzeki mamy pod górkę, był to spory wysiłek, który zabierał mnóstwo czasu, więc zanim przynieśliśmy wiadra z wodą do domu jej powierzchnię pokrywał lód. Wodę grzaliśmy na piecu i myliśmy się „na słonia”. Potem woda odmarzła i znów leciała z kranu. Co ciekawe, podczas drugiej serii mrozów, gdy ziemię pokryło kilkadziesiąt cm śniegu tego problemu już nie mieliśmy. Niemniej jednak sprawą kapryśnej studni mamy zamiar zająć się najszybciej jak się da. 

Znacznie ciekawsze było obserwowanie rzeki. Najpierw pokryła się lodem, ale takim, który można było połamać butem. Potem zamarzła tak, że można było po niej bezkarnie chodzić, biegać i skakać – przez tydzień nie musieliśmy się bawić w ubieranie oraz przebieranie kaloszy i spodniobutów. Tam, gdzie lód był przeźroczysty obserwowaliśmy podwodne życie kijanek… Kiedy temperatura się podniosła, lód popękał, a kry zaczęły spływać - wynikiem tego były lodowe karambole, wypiętrzenia i góry. Miejscami jedna warstwa lodu zapadała się, a pod spodem była woda i… kolejna warstwa lodu! Trzeba było wiedzieć gdzie i jak iść by nie wywinąć fikołka lub nie wpaść do wody po kolana. Czasem szło się  po śliskim lodzie pokrytym 15centymentrową warstwą wartko płynącej wody. Gdy przyszły roztopy lodowe wyspy zostały na środku rzeki, a woda spływała bokiem. Gdy znów wszystko zmroziło, a woda spod wysp odpłynęła lodowe płyty o grubości około 10 cm wisiały w powietrzu… Na koniec wszystko to zasypał śnieg! Potem przez taką zlodzoną i pełnią kry rzekę kilka razy przejechał ciągnik i pojawiły się nowe formy, aż w końcu i one zniknęły pod śniegiem...

Dokumentacja fotograficzna jest niestety trochę wybrakowana, gdyż nie zawsze miałam przy sobie aparat. Czasem było tak zimno lub tak wiało i sypało śniegiem, że robienie zdjęć było ostatnim zajęciem, na które miałam ochotę.

31 grudnia - rzeka jeszcze nie zamarzła.


13 stycznia - 10 centymetrowy lód ma tak naprawdę wiele warstw, a gdzie nie gdzie całkiem zjawiskowo pęka.


14 stycznia - odwilż - lód jest na wodzie i pod wodą, a kry spływają i piętrzą się za przeszkodą.











18 stycznia - rzeka pod lodem i śniegiem przed przejazdem ciągnika.
19 stycznia - po przejeździe ciągnika.

Stoję na krze i zastanawiam się, czy iść krok dalej...



Ogólnie mróz nie zachęcał do wychodzenia z domu. Przy takiej temperaturze palce u nóg i rąk odmarzają niezależnie od ilości warstw, które człowiek na siebie włoży… Eksperymentowałam więc z domowymi wypiekami, obierałam zmasowane ilości orzechów włoskich, uczyłam się robić kremy i bawiłam się wypalarką do drewna.

Z nienawiści do chłodu zabraliśmy się za kolejny etap remontu czyli ocieplanie ścian poddasza i idzie nam to niezwykle powoli. Ponieważ sufit jest tam nisko, postanowiliśmy wymienić wiszące lampy z kloszami i żarówki, na taśmy LED lub zrobić własne lampy na bazie mosiężnych profili. Kiedy i co z tego wyniknie? Trudno powiedzieć.

W połowie stycznia ponownie odwiedził nas zdun. Tym razem chcieliśmy uwydajnić piec kuchenny i sprawić by ciepłe spaliny nie szły prosto w komin. Tu należą się wielkie podziękowania dla naszych sąsiadów, którzy po raz kolejny niezwykle nam pomogli. Hitem był przejazd ciągnikiem przez rzekę by przewieźć cegły i inne materiały na piec. Jak się okazało zalodzona, wielowarstwowa i pełna kry rzeka może stanowić wyzwanie nawet dla traktora, ale nie dla naszego sąsiada, który jest absolutnym mistrzem w kierowaniu tym wehikułem! 

Po przebudowie pieca chcieliśmy odmalować ścianę i przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że wiaderka z farbą nie należało trzymać w ujemnej temperaturze - zamarzła, rozwarstwiła się i nic nie dało się na to poradzić. Nie pomogło ogrzewanie, rozcieńczanie wodą, a nawet miksowanie blenderem...

Nie było by jednak prawdą stwierdzenie, że cały miesiąc siedzieliśmy w domu. Odbyliśmy kilka wycieczek pieszych i rowerowych przejażdżek, a także próbę zaprzyjaźnienia się z biegówkami, która okazała się kompletną klapą.

W drodze na Kozie Żebro (autorką fotografii jest Magda Szopa).
Kozie Żebro.
W drodze na Rotundę.
Cmentarz wojenny na szczycie Rotundy. Jeden z piękniejszych w Beskidzie. Prawie sto lat temu, gdy go budowano, był widoczny z daleka, gdyż góra nie była porośnięta lasem.

Idziemy na rower!
Między Gładyszowem, a Krzywą.
Bezśnieżny asfalt? Czas na rower!
Ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, a może zaskoczeniu biegówki nie pojadą po wszystkim. Do dziś pokutuję swoją ignorancję i leczę siniaki.
Nie zrezygnowaliśmy też z rowerowych dojazdów w celu różnych codziennych załatwień. Jednym z nich były wizyty w gminnej bibliotece, do której się zapisałam. Jestem pod wrażeniem dostępnych tam książkowych nowości!

W drodze do biblioteki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz