środa, 30 listopada 2016

Listopad 2016, czyli o tym jak pokochałam krótkie dni i długie, ciemne wieczory.

W listopadzie dzień skrócił się niemiłosiernie, pogoda nie rozpieszczała, a ja mimo wszystko pokochałam ten miesiąc. Na początku zachwycił mnie barwami lasu, potem bezkresnością mgieł, w końcu bielą śniegu. Weekendowe spacery, krótkie rześkie rowerowe przejażdżki, herbaciane spotkania, ciepły koc lub ponczo, druty i szydełko, a czasem dobra książka - to wszystko (i sporo innych drobnych krzątanin) sprawiło, że ten znienawidzony przez wielu czas był dla mnie wyjątkowy...

Beskid u schyłku listopada.

W połowie miesiąca sypnęło śniegiem. Po kilku dniach stopniał, by znów wrócić dwa tygodnie później.


W Dzień Wszystkich Świętych byliśmy ostatni raz na grzybach.



Na początku miesiąca sąsiad z pomocą innego sąsiada przerzucił przez rzekę kładkę, my ją wyremontowaliśmy i dzięki temu można było odpuścić przechodzenie przez rzekę wpław. 

Bladym świtem naprawiamy mostek.




Wkrótce po tym jak naprawiliśmy kładkę zasypało ją śniegiem.
Ale nawet po takiej da się bezpiecznie przejść z zakupami i rowerem.
W listopadzie musieliśmy się pożegnać z wielkimi pracami polowymi. Mąż kończył pracę, gdy było już właściwie ciemno, a mi po kilku minutach pracy w grządkach lub zbierania warzyw odmarzały ręce. Niemniej jednak to w tym miesiącu powstały bramki do naszej grządkowo-sadowej zagrody, a wzdłuż drogi do domu zasadziliśmy mniej lub bardziej ozdobne drzewa. Ponadto dostaliśmy od sąsiada sześć przyczep krowiego obornika najwyższej jakości! Taki nawóz, prosto od krów karmionych prawdziwą trawą to skarb! Póki co pachnie niesamowicie swojsko, a w słoneczny dzień czuć tą naszą kupę z daleka... ;) By był użyteczny w uprawie warzyw musi się też jeszcze jakiś czas przekompostować. Ale myślimy, że starczy nam na długie lata!

Kupa obornika - prawie tak duża jak nasz tunel na pomidory!






W tym miesiącu zjadaliśmy spiżarniowe zapasy, ale też robiliśmy kolejne przetwory. Mąż wykopał, obrał i utarł prawie kilo chrzanu, zabrało mu to chyba pół dnia, a potem jeszcze długie godziny kręciło się nam w nosie! Kisiliśmy barszcz, żurek i ocet jabłkowy. Suszyliśmy ostatnie grzyby, a także plasterki jabłek i pigwowca. Dzięki temu, że w piecu trzeba było palić długo, bez wyrzutów sumienia mogłam cały dzień gotować rozgrzewające buliony warzywne. Robiliśmy też czipsy z jarmużu i lepiliśmy moc pierogów...

Ostatnie grzybobranie z początku listopada.


Jabłkowe czipsy to wspaniała przekąska. Szkoda, że znikają milion razy szybciej niż się je robi.
Bardzo się cieszę, że co weekend udawało nam się gdzieś przejść lub przejechać na rowerze. Listopadowa przyroda, z pozoru ponura, szara i smutna, mnie oczarowała bez reszty. Błoto? Było go co niemiara, ale dzięki temu znów mogłam wypatrywać śladów saren, jeleni, borsuków i wilków. Las bez liści wygląda inaczej, nagle widać zakamarki, których nie sposób dostrzec latem. 

Stare pnie, pożółkła trawa i moc bukowych liści. 
Huby - już chyba zawsze kojarzyć mi się będą z mamą. W naszym lesie jest ich co nie miara.
Cały czas wypatrujemy opieńków i dalej nie wiemy jak one wyglądają... ;)


Buk bez liści - uwielbiam podziwiać korony drzew o tej porze roku.
Korzenie starego buka.



Droga między Doliną Łopacińskiego a Hańczową.
Do domu 15 km - brzuchy mamy ciepłe po pierogach z Wysowej, ale stopy już powoli odmarzają...

Na powyższych zdjęciach może tego nie widać, ale często było po prostu pochmurno, mgliście i zimno... Wtedy rękami i nogami broniłam się przed wystawieniem nosa z domu. Znalazłam sobie zajęcie, które, pochłonęło mnie bez reszty - wytwarzałam skarpetki i uczyłam się szydełkować. O tym jak zaczęła się moja przygoda z dzierganiem leśnych zwierzątek napiszę wkrótce w osobnym artykule. Póki co kilka zdjęć listopadowych wytworów z włóczki.

Odrobina lata w chłodny śnieżny dzień.

Jeż.
Bóbr.
Zwykle to w ciszy cieszę się monotonnością przeplatania kolejnych słupków lub oczek. Kilka razy jednak towarzyszyły mi ziołowe rozmowy z Radio Gdańsk - polecam wszystkim, którzy interesują się tymi tematami! Pani opowiada o roślinach z taką pasją i serdecznością, że mogłabym słuchać tych audycji bez końca.

W listopadzie poznałam też wyjątkową osobę, która tak jak ja lubi dziergać skarpetki, chodzić po lesie i kisić buraki, a do tego piecze najpyszniejsze owsiane ciasteczka na świecie! Długie rozmowy przy ciepłej herbacie, przycupnięcie pod gorącym piecem w jej domu, który wraz z mężem samodzielnie odrestaurowali ze stanu 30-letniej stodoły na siano i wspólne wymysły "jak zrobić piętę w skarpecie" dodały mi wiary w to, że żyją ludzie o podobnym spojrzeniu na świat! Marlena prowadzi też niesamowitego bloga.

4 komentarze:

  1. to także mój listopad :-) mogę się pod większością podpisać czterema kończynami. Nie wiem jak Ty, ale czuję, że moje "poprzednie" życie jakby nie istniało... to co TU i TERAZ jakby trwało od zawsze. Dziękuję za ciepłe słowa pod moim adresem. Wierzę, że niebawem spotkamy się znów i to nie tylko "na wygibasach" :-) Pozdrowienia z góry! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudne są te dziergane zwierzaki :)
    A i jabłka suszone wyglądają bardzo apetycznie - dawno takich nie jadłam i jutro postaram się kupić, bo sama raczej nie ususzę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Suszone jabłka to smak mojego dzieciństwa. Dziadek szuszył je w hurtowych ilościach na własnej produkcji kartonowych tackach na kaloryferach - spróbuj!

      Usuń